Nasze weekendowe wycieczki nie mają końca. Choć nocne podróże po tygodniu pracy męczą do granic możliwości, choć setny raz powtarzamy sobie, że nigdy więcej tak ciężkiej jazdy, to jednak coś pcha nas w te Sudety i jak zwykle doceniliśmy ich bliskość. Tym razem wyjechaliśmy o 1:49 z Poznania, korzystając z ciekawej promocji TLK – dwie osoby na jednym bilecie.
Najpierw Wrocław, później Domaszków, by po 7 godzinach podróży zatrzymać się w Międzygórzu. W końcu.
Śnieżna kraina
W Poznaniu nie widzieliśmy śniegu już od kilku tygodni, a termometry wskazywały temperaturę powyżej 0℃. Mimo to jechaliśmy z nadzieją, że w wyższych partiach gór będzie biało. Musi być biało, w końcu jest zima! Jednak wraz z kolejnymi kilometrami, nadzieja powoli umierała. Kiedy w końcu znaleźliśmy się w Domaszkowie, 7 kilometrów od Międzygórza, byliśmy już pewni – będzie szaro i ponuro.
Nie wiedzieliśmy jednak najważniejszego. Między Domaszkowem, a Międzygórzem jest różnica ponad 250 metrów wysokości względnej! Tak więc dobijając w końcu do celu, zobaczyliśmy śnieg, a temperatura spadła do -2℃. Niezły początek!
Kompletnie bez planów kroczyliśmy po wsi, aż w końcu natknęliśmy się na tabliczki kierujące we wszystkie możliwe strony. Zrobiliśmy wyliczankę i ruszyliśmy na Przełęcz Śnieżnicką. Podobnie jak w Górach Stołowych, tak i teraz szczęście nam dopisało i nie mogliśmy opędzić się od promieni słońca przebijających się przez rzadki las. Śniegu znowu była tona, a widoki z każdym krokiem stawały się coraz lepsze.
Po kilku godzinach męczącego spaceru, w końcu spostrzegliśmy cel wyprawy – schronisko Na Śnieżniku. Pstryknęliśmy kilka fotek, wpakowaliśmy się do środka, zdjęliśmy plecaki i ustawiliśmy się w kolejce po zupę grochową i pierogi ruskie. Nie ma nic lepszego jak nagroda w postaci domowego obiadu. A na deser gofry i czeskie piwko.
Nocne błądzenie po lesie
Wyjście ze schroniska przeciągaliśmy bez końca. Nadszedł bajkowy zachód słońca, a dla takich widoków warto zaryzykować. Tłumaczyliśmy sobie, że powrót jest z górki, więc w mig wrócimy. Ale z drugiej strony, wejście zajęło ponad 4 godziny…
W końcu powoli ruszyliśmy w dół, lecz lodowe podłoże nie pozwalało przyśpieszyć. Szybko zaczęło się ściemniać, a po kilkunastu minutach nastała całkowita ciemność. Włączyliśmy latarkę i lekko zestresowani obserwowaliśmy drzewa, szukając drogi do miasta. Jednak w ciemności, nawet z mocną latarką, podążanie szlakiem jest bardzo utrudnione. Znalezienie nieodblaskowego znaku wśród miliona drzew stało się nie lada wyzwaniem.
Wracaliśmy zmęczeni, w ciemności, a na dodatek bez wiedzy czy idziemy w dobrym kierunku. Czy mogło być gorzej? Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że już od kilkunastu minut nie widzieliśmy żadnego oznaczenia szlaku. Niby idziemy po prostej ścieżce, ale może minęliśmy jakiś słabo widoczny skręt? Po kolejnych kilku minutach błądzenia zdecydowaliśmy, że wracamy do miejsca, gdzie po raz ostatni widzieliśmy znaki. Kiedy zaczęliśmy się cofać, spotkaliśmy dwójkę innych turystów, doskonale znających drogę powrotu. Przyłączyliśmy się do nich ucieszeni, że nocy nie spędzimy na szlaku i ruszyliśmy wspólnie przed siebie. Krocząc w całkowitej ciemności, co chwila ślizgając się na lodzie, gadaliśmy o wspólnej pasji – podróżach.
Tej nocy niebo było gwiaździste i zobaczyliśmy nawet Marsa. Albo tak tylko nam się wydaje.
Między górami, miedzy lasami
Drugi dzień weekendu postanowiliśmy spędzić w Międzygórzu. Miasteczko jest bardzo ładne, wręcz porównalibyśmy je do Rathen, które już kiedyś zachwalaliśmy na blogu. Znajduje się tutaj między innymi popularny wodospad Wilczki. I choć nie robi takiego wrażenia jak wodospady w Karkonoszach, warto tu zajrzeć.