Obejrzenie zorzy polarnej to jedno z naszych marzeń, więc kiedy tylko zauważyliśmy promocyjne przeloty na koło podbiegunowe, bez większego planowania zrobiliśmy rezerwację. Najlepszy czas na spełnianie marzeń jest teraz.
Plan był prosty. Najpierw autobusem z Poznania do Gdańska, potem przesiadka w samolot do Trondheim i całodniowe zwiedzanie miasta. Wieczorem wsiadamy w pociąg, jedziemy 704 kilometry i już kolejnego dnia, pełni sił wyskakujemy w Bodø.
Może to nie brzmi jak wczasy z biurem podróży w All inclusive, ale było ciekawie! No więc po kolei…
Norweska kolej
Wyobrażacie sobie pokonanie takiego dystansu w PKP Cargo czy nawet InterCity? Ja tak – bolący tyłek, duchota i zapałki w oczach, bo spać nie można, bo niewygodnie, bo ktoś zaraz mnie okradnie. Nie takie numery z NSB.
Norweska linia kolejowa zapewni Wam nie tylko wygodne, luksusowe siedzenia. Okryje Was również kocami i wyposaży w dmuchane poduszki byście mogli wygodnie przespać całą trasę. Jakby tego było mało, w zestawie znajdziecie też stopery do uszu i opaskę na oczy. Z wyciągnięciem nóg też nie ma problemu. Odstępy między siedzeniami są na tyle duże, że spokojnie możecie się rozłożyć, a bagaże z łatwością wsadzić pod siedzenia, gdzie znajdziecie też gniazdka. Jeśli jednak wolicie przespać się w łóżku, zakupić możecie miejsce w wagonie sypialnym. Niczego nie można zarzucić też toaletom, gdzie nie ma sytuacji, by zabrakło mydła czy wody. O to wszystko na bieżąco dba obsługa. A jeśli macie ochotę na herbatę, kawę czy ciastko, możecie przejść do eleganckiego wagonu restauracyjnego. Jak już szaleć to szaleć. Tym co z pewnością ucieszy wielu jest także Wi-Fi. By uzyskać do niego dostęp należy posiadać konto na stronie NSB.com, lecz dziwnym trafem nie mogliśmy się zalogować (nie jesteśmy pewni z czyjej winy).
Dobra, być może w Express InterCity czy Pendolino dużo gorzej nie jest. Ale czy mimo luksusowego pociągu jazda po polskich torach jest przyjemna? Wiem, że nie jest. Nawet jeśli bardzo chce Ci się spać, to po chwili ze snu wybudzi Cię uderzenie głową o szybę. W Norwegii takie rzeczy nie mają miejsca, tam tory były kładzione w trzeźwości. Norweskie pociągi mają bardzo dobre warunki by przemierzać duże odległości ze znaczną prędkością. W czasie 10-godzinnej jazdy spaliśmy jak susły, bez szarpania i hałasu. Nad ranem, kiedy już się rozjaśniło, mogliśmy w dodatku podziwiać bezcenne widoki. Będąc jeszcze przed chwilą w wiośnie, za oknem czekała na nas sroga zima z toną śniegu. Gdyby nie wielki pług na przodzie pociągu, zapewne utknęlibyśmy gdzieś na totalnym bezludziu. Na szczęście dojechaliśmy do Bodø bez żadnych komplikacji.
Cała ta przejażdżka kosztowała nas 468 zł za dwie osoby w dwie strony. Jest to bardzo korzystna cena jak na Norwegię, bo tutaj to ekwiwalent skrzynki piwa.
Welcome to Bodø
Do Bodø dojechaliśmy kolejnego dnia, w niedzielę. Podobno to miasto jest dwukrotnie większe niż Trondheim, lecz odniosłam przeciwne wrażenie. Norwegia to bardzo spokojny kraj i na co dzień nie spotyka się tu tłumów. Wyobrażacie sobie zatem jak spokojnie musi być w niedzielę? Godzina 10 przed południem, a dookoła wszystko pozamykane i pustki na ulicach. Co tu robić? Krążyliśmy po mieście zawiedzeni pochmurną pogodą. Wiatr wiał z taką dużą prędkością, że momentami trudno było złapać powietrze. Pozwoliliśmy więc, by pchał nas do przodu. Rozpoczęliśmy spacer wzdłuż portu i oglądaliśmy wielkie statki. Dalej ustawione były setki jachtów i czerwone rybackie domki. Przypadkiem, tuż nad portem znaleźliśmy też nasz hotel – Radisson Blu.
Po zrobieniu kilkudziesięciu zdjęć, weszliśmy do środka by się ogrzać. Do doby hotelowej zostały nam dwie godziny, więc rozsiedliśmy się na wygodnej kanapie i zaparzyliśmy sobie kawę. Kiedy wreszcie wybiła godzina 14:00, odebraliśmy karty i udaliśmy się do pokoju.
Wnętrze było eleganckie i gustowne, niczym w folderze reklamowym. Jednak naszą uwagę przykuła pełna przekąsek i kolorowych napojów miska. Czyżby niespodzianka od hotelu? Nic bardziej mylnego. Na samym dole pojemnika, w ukryciu czaiła się karteczka z cenami. Chipsy – 40 NOK, Bacardi Breezer – 60 NOK, jakieś norweskie piwo (0,3 l) – 80 NOK.
Na szczęście w pokoju była też herbata, już bez dodatkowych kosztów. Zaparzyliśmy więc dwie malinowe i wskoczyliśmy pod kołdry. O mamuniu! Na takim materacu nigdy wcześniej nie leżałam… Myślałam, że już nigdzie się dzisiaj nie ruszę. Szybko jednak nacieszyłam się luksusem i znów udałam się z Kamilem na nadchodzący zachód słońca nad portem. Pięknie oświetlone pomosty, lampki zapalone na domkach i kołyszące się jachty stworzyły w tym miejscu przyjazną aurę. A nasza przechadzka obróciła się nagle w romantyczny spacer. Szliśmy po długim molo i obserwowaliśmy potężne statki wpływające do portu.
Gdy byliśmy już na końcu, znowu zerwała się wichura. I znów pchani przez wiatr wróciliśmy do hotelu.
Miła niespodzianka
Po gorącej kąpieli, z nudów przejrzałam broszury pozostawione na stoliku. Czytając informacje o hotelu, natknęłam się na wzmiankę o śniadaniu, które ku moje zdziwieniu rzekomo było wliczone w cenę noclegu! Następnego dnia rankiem udaliśmy się więc do hotelowej restauracji zszokowani ilością jedzenia, które tam zastaliśmy. Co najśmieszniejsze, jeszcze wieczorem marzyliśmy o zjedzeniu łososia, a teraz leżał on przed nami w kilogramowych ilościach. Do wyboru mieliśmy kilka rodzajów prawdziwych soków, tysiące przekąsek takich jak rogale, ciastka i ciasteczka, kilka rodzajów masy czekoladowej, wędliny, sery, jajecznicę i wiele więcej.
Zjedliśmy tak dużo, jak tylko byliśmy w stanie. To była dobra okazja do zrobienia zapasów na cały dzień :)
W poszukiwaniu atrakcji Bodø
Poprzedniej nocy niebo było pochmurne i nie zobaczyliśmy śladu po zorzy polarnej. Nawet aparat na statywie z kilkudziesięciu-sekundowym naświetlaniem klatki w niczym nie pomógł. Tym razem więc nie spełnimy marzenia, szkoda.
Ale spokojnie, przecież mamy plan B. Nasz wypad wcale nie musi być zmarnowany! W pobliżu Bodø jest sporo atrakcji: na południu park narodowy Sjunkhatten, natomiast na północy ciekawa, górzysta wyspa Sandhornøya. Wystarczy więc wypożyczyć rower i kawałek przejechać, by poczuć smak prawdziwej, dzikiej Norwegii.
Jedyną wypożyczalnią, którą znaleźliśmy w sieci było biuro informacji turystycznej. Jednak ku naszemu zdziwieniu, pracująca tam Pani stwierdziła, że w wielu miejscach leży jeszcze śnieg i rowerów nie wypożyczają. Owszem, śnieg leżał, ale na górskich szczytach. Nie mając ochoty dłużej z nią rozmawiać, pieszo udaliśmy się poza centrum. Przez długi czas nasza ścieżka prowadziła przez brzydkie, przemysłowe dzielnice Bodø, wliczając w to wielkie, śmierdzące fabryki. Gdzie my przyjechaliśmy? Chyba tędy nigdzie nie dojdziemy. Minęliśmy jednak te nieprzyjemne okolice i doszliśmy do schowanych za fabrykami drewnianych domków pokrytych trawą. Idąc jeszcze dalej, w końcu doszliśmy do morza, gdzie ludzi było więcej niż na lądzie. Co chwilę motorówki, jachty czy większe statki przepływały obok nas, zostawiając masę piany, a postawiona na cyplu latarnia pozwoliła zrobić nam prawdziwie morskie zdjęcia. Po szybkiej przekąsce, wróciliśmy do centrum i tym razem udaliśmy się w przeciwnym kierunku.
Znowu znaleźliśmy się przy morzu, ale z widokami znacznie piękniejszymi niż poprzednio. Na wprost nas widoczne były góry rozpościerające się po drugiej stronie fiordu. I to tutaj właśnie poczuliśmy najbardziej norweski klimat, a przy okazji doświadczyliśmy najpiękniejszego zachodu słońca.
Jeśli więc rozczarujesz się przemysłowym centrum miasta, ucieknij poza jego obręb. A najlepiej omijaj szerokim łukiem Bodø, bo to cholernie brzydkie, robotnicze miasto.