W Karkonoszach byliśmy już wiele razy i polecamy je wszystkim miłośnikom gór, którzy jeszcze tam nie zawitali. Bogata szata roślinna, czyste potoki i urozmaicające je wodospady, a także mniejszy przepych niż w Tatrach. To wszystko sprawia, że Karkonosze nigdy nam się nie znudzą.
Aż wstyd się przyznać, że po tylu wizytach wciąż nie zdobyliśmy najwyższego szczytu – Śnieżki. To tam zawsze kierują się wszyscy turyści i nie chcieliśmy stać w kolejkach, więc nie rozważaliśmy tego kierunku. Jednak podczas ostatniego wyjazdu padł spontaniczny pomysł – skoro jest zima to może będzie mniej ludzi, chodźmy na Śnieżkę. O zachodzie słońca!
Jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. I przekonaliśmy się na własnej skórze, że nocne kręcenie się po górach do najłatwiejszych nie należy.
Co warto zobaczyć w Karpaczu?
Do Karpacza dojechaliśmy w sobotnie popołudnie. Wymęczeni po 6-godzinnej podróży i wczesnej pobudce, udaliśmy się do Kościoła Wang i stanęliśmy przy wejściu do Karkonoskiego Parku Narodowego. Spojrzeliśmy w dal i między drzewami panowała już ciemność. Zrezygnowani, postanowiliśmy przesunąć wyjście na kolejny dzień.
Wieczór poświęciliśmy na turystyczne atrakcje Karpacza. Zobaczyliśmy Kościół Wang, zaporę na Łomnicy oraz zjedliśmy pizzę calzone w restauracji Mamma Mia. Udało się również zarezerwować nocleg w Samotni, co dodatkowo zmotywowało nas do wyruszenia na Śnieżkę.
W drodze do Schroniska Samotnia
Kolejnego dnia byliśmy mocno podekscytowani, bo pierwszy raz mieliśmy spać w schronisku. Idąc niebieskim szlakiem, po maksymalnie dwóch godzinach byliśmy przy jednym z najładniej położonych schronisk górskich w Polsce – Samotni.
Za nocleg zapłaciliśmy 96 zł razem z pościelami. Standardu pokoju nie warto nawet komentować. Sypiące się mury, skrzypiące podłogi, brak jakichkolwiek gniazdek elektrycznych. Wygodniej byłoby spać we własnym namiocie, o ile byłoby to tylko legalne na terenie parku.
Mniejsza o standard, ale za takie widoki jesteśmy w stanie zapłacić i więcej.
Droga Przyjaźni Polsko-Czeskiej
Po godzinnej drzemce, szybko się ogarnęliśmy i wyszliśmy ze schroniska. Przed nami były jakieś 2-3 godziny marszu. Najpierw doszliśmy do Strzechy Akademickiej, a później kiedy trasa poszła stromo w górę, kierowaliśmy się w masie śniegu prosto na Śnieżkę.
Mgła była tak gęsta, że narciarzy zauważaliśmy dopiero kilka metrów przed nami. Sami jednak byli bardzo ostrożni i lekko przerażeni. Później do mgły dołączył porywisty wiatr wiejący niestety w przeciwną stronę do marszu. Szło się nam koszmarnie ciężko, a w dodatku było już szarawo. Zjeżdżający narciarze byli ostatnimi ludźmi jakich spotkaliśmy tego dnia.
Ryzykowne wyjście na Śnieżkę
Zdecydowaliśmy, że dojdziemy do Domu Śląskiego i ogrzejemy się ciepłą herbatą. Warunki były ciężkie, lecz mimo to Kamil stanowczo zadecydował, że idzie na Śnieżkę. Kazał mi czekać w schronisku. Ja z kolei, bijąc się z niepokojącymi mnie myślami, po kilku minutach ruszyłam za nim. Dogoniłam go i ponownie pod wiatr szliśmy w górę.
Było bardzo ślisko, mgła nie schodziła, śnieg sypał w twarz, a wiejący wiatr był tak silny że z trudem oddychaliśmy. W połowie drogi, kiedy zrobiło się bardziej stromo, stanęliśmy przy barierkach plecami do wiatru i trzymaliśmy się ich by nie stracić równowagi. Widok budził grozę, a ciemność i brak ludzi jeszcze bardziej mnie przerażały.
Wspólnie zdecydowaliśmy, że nie będziemy dalej ryzykować, a na Śnieżkę wrócimy innym razem. Cel wydaje się banalny. Zdobyć Śnieżkę? Pff, każdy wejdzie tam bez najmniejszego problemu. Jak widać, w niekorzystnej pogodzie proste szlaki stają się tymi najtrudniejszymi. Wjazd rowerem na 2655 metrów w Alpach był pestką przy tym co spotkało nas na Śnieżce.
Kiedy wróciliśmy do Domu Śląskiego, aparat był pokryty lodem, którego nie szło zdrapać. Wyciągnęliśmy baterię i odłożyliśmy do suszenia. W takich chwilach cieszymy się, że wydaliśmy nieco więcej na uszczelniany korpus aparatu i wzmocnione obiektywy.
Karkonosze nocą
Nie raz wracaliśmy ze szlaku nocną porą. Tym razem było jednak ciężej i straszniej. Choć trasa była stosunkowo łatwa, dużym problemem była mgła, która zeszła dopiero pod koniec. Ośnieżone i zmrożone pale wyglądały jak małe potworki, a my czuliśmy się jak na księżycu. Otaczała nas nicość, ciemność i unosząca się biała gęsta masa. Kiedy doszliśmy do Strzechy widoczność była już bardzo dobra. Podziwialiśmy stamtąd oświetlony, już śpiący Karpacz.
Do Samotni dotarliśmy po godzinie 22. Uroczy, schowany w dolinie drewniany domek, wyglądał teraz dużo lepiej niż za dnia. Na tle otaczających go gór był bardzo malutki, a przez niewielkie okienka widać było ludzi sączących piwo i delektujących się magicznym czasem. Zatrzymaliśmy się trochę wyżej i obfotografowaliśmy Samotnię dookoła.
Dzięki rowerowej lampce (1600 lumenów!) udało się doświetlić budynek, a w efekcie powstało takie oto zdjęcie, które jest naszym ulubionym. Szczególnie dlatego, że wiemy ile wysiłku musieliśmy włożyć w jego wykonanie.